Piękną mamy jesień tego lata w Jukejowie. Nie ma co. Letnie sukienki, na które wydałam kupę hajsu będąc w Polsce, muszą poczekać na lepsze czasy i parę kilogramów mniej. Pogoda ta nie nastraja najlepiej. Staram się nie pękać z zazdrości i udawać, że nie trafia mnie szlag, kiedy oglądam na fejsbuku relacje moich polskich znajomych ze wspólnych wyjazdów, grilli, ognisk i wesel. Zwłaszcza wesel. Ja uwielbiam wesela. Zwłaszcza takie wiejskie, dwudniowe. Przecież tu, w Anglii też jest fajnie, bo jest…prawda? Staram się oszukiwać samą siebie, ale mój mózg odpowiada na to – „Przestań grać w chuja, Magda”. Moja stadna natura czy jak to do cholery nazwać, daje mi ostatnio popalić. Chodzi mi o tą potrzebę przynależenia do społeczności jakiejś. Zwał jak zwał, wiadomo o czym mowa. Jednym słowem, wspomnianą naturę oszukać ciężko. Mieszkam w uroczym miasteczku, dużo tu zieleni, można sobie pospacerować. Ale co, jak się nie ma z kim? Kiedy jedyni Twoi znajomi to Ci z pracy? Lubisz ich bardzo przecież, czasem nawet wychodzicie na kręgle, a na przyszłą środę jesteście umówieni na kajaki. Ale wiesz, że nie możecie „gwałcić się” waszą obecnością za często, tym bardziej, kiedy pracujecie razem po 13 godzin dziennie. Jak to mówią „co za dużo to i świnia nie zeżre”. Tak się zastanawiam, czy tylko ja mam tak silną potrzebę otaczania się ludźmi? Czy tylko ja wpadam w stany depresyjne, kiedy moje życie toczy się między pracą, domem i supermarketem? No ciekawe, ciekawe…Zazdroszczę ludziom, którzy mają wyjebane w tej sferze. Ja nie mam. Nie jestem stworzona do życia w pojedynkę. Mieszkając w Polsce, miałam zawsze mnóstwo koleżanek bliższych i dalszych, rodzinę. Związek nawet. Nie jeden. Postanowiłam coś zmienić. Ostatnio, na jednej z grup fejsbukowych, która zrzesza Polki mieszkające w UK próbowałam „wyrwać” sobie kumpelę . Nawet znalazłam jedną mieszkającą na mojej dzielnicy. Bingo! Już piałam z zachwytu i w głowie mojej tworzyłam wspaniałe scenariusze wspólnych wypadów do Prajmaniego, picia kawy oraz plotkowania o wszystkim. Niestety….szybko okazało się, że chuj z tego będzie. Moja własnoręcznie znaleziona potencjalna koleżanka, okazała się należeć do grona szczęśliwców, którzy w przeciwieństwie do mnie mają wywalone na posiadanie koleżanek. Ma swoje „stado”. Dzieci, męża. Uporządkowane życie. Nie potrzebuje zadawać się z „Patusiarą” latającą na tinderowe randki. Singielka przed 40 i ułożona Pani domu. Czy to da się zgrać?

Kiedy zauważasz, że jesteś chyba jedyną singielką na Twojej dzielnicy, w pracy i w ogóle chyba we wszechświecie całym, w głowie Twojej powstaje sprytny plan. Chciałabyś porzucić wreszcie ten stan rzeczy i nie spędzać samotnych wieczorów przed Netfliksem. Nie słuchasz tych co mówią „Nie szukaj na siłę”, albo „Bo Ty za bardzo chcesz z kimś być”. No bo, Twoim zdaniem, gdzie tu logika? Gdzie sens? To znaczy, że mam udawać, że nie chcę, kiedy własnie tak bardzo chcę i wtedy to dostanę? Nie czaję tego totalnie. No bo przecież nie jest tak, że rzucam się jak Reksio na szynkę na każdego potencjalnego faceta. Nie krzyczę jak osioł ze Shreka „Wybierz mnie, wybierz mnie!!!!” Gdyby tak było, już dawno prałabym skarpetki i zbierała brudne gacie z podłogi jakiegoś Janusza. I dlatego nie widzę logiki w takim gadaniu. No bo ostatnio na przykład, próbując kolejny raz odmienić los swój, brnąc dzielnie przez Tindera, napotkałam kilku bardzo zainteresowanych zmianą mojego statusu. I mogłabym dziś być już szczęśliwą nie singielką. Ale problem polegał na tym, że ja nie umiałam wykrzesać z siebie tego zainteresowania w drugą stronę. No delikatnie mówiąc, nie zaiskrzyło. Im zaiskrzyło, a mi nie. Być może ja mam jakieś wypaczone, patusiarskie myślenie, kto wie? A przecież moje problemy mogłyby się tak szybko rozwiązać. Gdybym odwzajemniła zainteresowanie poznanym niedawno ( dzięki wiadomej aplikacji) Tomem, który okłamał mnie w kwestii swojego wzrostu i był „tylko” o 5cm ode mnie niższy, zamiast o 10 wyższy, jak to deklarował przed spotkaniem, problem byłby z głowy. Moglibyśmy razem zwiedzać okolicę, jeździć w góry i nad morze. Poznałby mnie z jego nadużywającą alkoholu mamą, o której tak dużo opowiadał na naszym dwu godzinnym spotkaniu, które zdawało się wlec w nieskończoność. Mogłam spełnić swoje marzenie o własnym stadzie i wypełnieniu samotnych wieczorów z Netfliksem, gdybym tylko odwzajemniła zainteresowanie kolejnego kandydata, który okazał się nieszczęśnikiem oszukanym przez typiarę, która okłamała go, iż bierze pigułki anty i po 2 miesiacach znajomości zaszła w ciążę, po czym poinformowała go, że się z nim rozstaje, bo jednak nie jest w jej typie. Dziecka też nie chce, więc ma on sobie je zabierać jak już się urodzi. Biedak. Chłop naprawdę ma złote serce, bo zamierza zabrać dzieciaka i wychować. Ale ja nie wiem, czy jestem gotowa udźwignąć taki stan rzeczy. Gość ma silną depresję, co w połączeniu z moją dałoby mieszankę wybuchową. W tego typu sytuacjach matematyczna zasada, że minus i minus równa się plus, nie działa. Choć bardzo było mi chłopaka żal. Innym zaś razem karma chyba mnie dopadła i uświadomiono mi brutalnie, przez niejakiego Chrisa z dziwnym akcentem, podobno Liverpoolskim, że nie jestem wcale dobrą partią. Nie spełniam wymagań co niektórych bywalców Tindera. I to nie tylko z powodu nadwagi czy krzywych zębów. Otóż jestem mało ambitna. Nie mam własnego domu, tylko wynajmuję, nie mam psa za 3 tysiące funtów, a podobno lubię zwierzęta i mam chujową robotę. Nie jestem bowiem business woman na wysokim szczeblu w korpie. Nie to co jego była dziewczyna, również Polka. Jedynym jej minusem był brak umiejętności kulinarnych, podobno w lodówce miała jedynie ogórki kiszone i raz też zniszczyła mu w praniu kurtkę za tysiąc funtów. Ale ja niestety ze swoją pracą w centrum testowania covid, nie mam najmniejszych szans. On planuje wybudować dom na wsi i założyć rodzinę, a ja nie jestem najlepszą kandydatką. Stwierdził to zanim w ogóle doszło do jakiegokolwiek spotkania. No cóż…życzyłam mu smacznych kiszonych z rąk pięknej kobiety sukcesu, którą najwidoczniej nie jestem.

Staram się jakoś urozmaicić to moje żyćko. Stać się wymarzoną wersją siebie, nie siedzieć na dupie. Nawet poszłam 2 razy na siłownię. Biegałam na bieżni. Pieczołowicie ją zdezynfekowałam po zakończonym treningu, a potem się zorientowałam, że to nie ta, na której ćwiczyłam. Ale pokonałam wstyd i poszłam na drugi dzień też. Z zakwasami, jakbym dostała wpierdol. Dołączyłam do grupy na fejsie, gdzie ludzie afirmują różne rzeczy. Na przykład zgrabną sylwetkę, kupę kasy albo wymarzonego partnera. Ponoć wystarczy tylko poczuć się, tak jakby już się to miało i dzieje się magia. No ciekawe…Czyli, że wystarczy sobie wyobrazić, że jesteś na przykład 10kg chudsza i to się dzieje? Może jednak warto spróbować. To ja postanowiłam sobie wyobrażać, że moje życie nie kręci się tylko między pracą, zakupami w Lidlu i domem. Że kiedyś i ja będę się chwalić na fejsie super wakacjami z chłopem, który nie będzie ode mnie niższy. Ciekawe czy da się takim sposobem zmienić pogodę w UK, aby uniknąć nawrotu stanów depresyjnych. Może niedługo przestanę być Patusiarą, co nie umie znaleźć sobie chłopa, a wtedy będą mnie lubić inne mieszkanki Jukejowa i zaczną zapraszać na grille, ogniska i wesela.

4 Responses

  1. Nie mam tindera. I mieć nie będę bo nie wierzę, że są tam Ci jedyni. Ale również mam potrzebę życia między ludźmi. Choć samotna mam z prawie 2 latka to średnia kandydatka na koleżankę do wycieczek, imprez itp. Moje życie to moja Halinka czyli spacery na plac zabaw za dom. To zabawy w domu dyskoteka przy niestraszkach. Drinki z kubka z myszką miki. Każdy mówi ciesz się bo masz córkę. Owszem cieszę się każdego dnia. Bo jest wszystkim co mam. Ale są dni, że marzy mi się by pogadać z kimś nie tylko o dziecku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *